wtorek, 11 grudnia 2012

Dziewczynka z moich marzeń.


Nigdy nie mieliśmy wiele. Odkąd pamiętam mieszkaliśmy w zatłoczonym, niewielkim mieszkanku, pełnym ludzi i zwierząt. Było ciepło i przytulnie, choć trochę ciasno. Nigdy nie starczało pieniędzy, ale rodzice dawali z siebie wszystko, żebyśmy nie zwracali na to uwagi.
Mimo to zawsze była jakaś taka mała część mnie, która marzyła o domku z ogródkiem, w którym te wszystkie koty i psy mogłyby wyprostować łapy, w którym miałabym własny pokój, w którym moi rodzice mieliby dość pieniędzy na wszystko i wreszcie nie musieli się kłócić o to, czemu tata znowu przyniósł tak niewielką wypłatę. Nie mówiłam o tym rodzicom, bo brzmiałoby to wypominanie, ale lubiłam siedzieć i wyobrażać sobie, że istnieje gdzieś dziewczynka, taka jak ja, ale mająca to wszystko - bogatych rodziców, domek z ogródkiem, dowolną ilość zwierząt, własny pokój, własne rzeczy, którymi nie trzeba się dzielić. Że jest lubiana w szkole, a w domu nikt nie czepia się, że "ogląda chińskie kreskówki". Lubiłam myśleć, że gdzieś ta równowaga jest zachowana i taka dziewczynka gdzieś wiedzie sobie swoje przyjemne, beztroskie życie.
I zgadnijcie co? Spotkałam ją jakiś czas temu.
Jest nieco niższa ode mnie, ma proste, jasne blond włosy (nigdy nie lubiłam faktu, że moje ściemniały z wiekiem), jest wyjątkowo urocza i dziewczęca, m&a interesuje się od lat. Jej rodzice faktycznie są dziani i chętnie fundowali wszystko, co jej przyszło do głowy. Nasłuchałam się, jaka była popularna w szkole, i że należała do cheerleaderek, a rodzice kupowali jej wybrane mangi i oglądali z nią anime. Że ma przyjaciółki na swoim poziomie majątkowym i jedna z nich w ostatnie lato wyjechała na wakacje do Japonii i przesiedziała całość włócząc się po księgarniach i kupując książki i mangi, po czym musiała wysłać trzy pudła tego do Polski, bo nie miała jak się ze wszystkim zabrać samolotem (Wiola była oburzona faktem, że dziewczyna włóczyła się tylko po księgarniach, a nie po Akihabarze czy Shibui...). Że do Anglii przyjechała nauczyć się szanować pieniądz, ale podróż i kaucję za mieszkanie zapłacili rodzice, bo przecież jak inaczej to można? (Nawet nie miałam serca jej opisywać moich początków w tym pięknym, choć potwornie mokrym kraju.) Że zostaje na święta w Anglii ze swoim chłopakiem. (Oczywiście, że ma chłopaka - moje kompletne przeciwieństwo MUSI mieć chłopaka...) Mówiła o swoich figurkach i półkach pełnych mang, które zostawiła w Polsce... W dodatku interesuje się m&a od dawna, praktycznie wie o nich więcej niż ja.
Nie chwaliła się tym wszystkim. Mówiła, jakby to było zupełnie normalne.
Zupełnie normalne, że od zawsze miała na tacy miała to, o czym ja mogłam sobie tylko pomarzyć.

(No dobra, prawdopodobnie nie wszystko. W podstawówce byłam szykanowana za bycie "cichą i lubiącą czytać", ale zamiast marzyć o wtopieniu się w tłum, albo żeby wszyscy mnie zostawili w spokoju, doszłam do wniosku, że wszyscy wokół mnie to idioci (tak, była już taka w wieku siedmiu lat - po prostu wtedy jeszcze ludzie uważali to za "pocieszne") i zamiast spotulnieć - zaczęłam tworzyć plany wielkiej machiny tortur. Lubiłam sobie siedzieć i wyobrażać, jak zwabiam tych wszystkich durni z przerośniętym ego w jakieś odosobnione miejsce, po czym ciągnę za wajchę, a oni spadają siecią tuneli prosto w paszczę mojej machiny, która by dręczyła ich przez dobry miesiąc, a potem odstawiała do szpitala. Miałam zeszyty pełne projektów poszczególnych elementów. Jako dziecko byłam bardzo pomysłowa.
Wiola mogła mieć wiele, ale na pewno nigdy nie miała takiej zajebistej, podziemnej machiny tortur.)

Pierwszy raz od bardzo dawna nie zdołałam złapać wspólnego języka z innym fanem m&a. Rozmowy między nami się nie kleiły, nie potrafimy znaleźć punktu zaczepienia do tej znajomości. Nie rozumiałam tego. Zdarzenie bez precedensu dla mnie.
Wreszcie usiadłam przed moją niewielką kolekcją, jaką mam w Anglii, pomyślałam o mangach, które czekają na mnie w Polsce - sam Dragon Ball zająłby przynajmniej jedną półkę, a dochodzą przecież jeszcze inne tytuły - o figurkach, plakatach, o całym moim kolekcjonerskim dorobku, i zastanowiłam się, co właściwie jest nie tak.
I wczoraj, próbując z nią pogadać, wreszcie zrozumiałam.
Wcale jej nie zazdroszczę.
Och, zazdroszczę jej zaplecza finansowego - takie bezpieczeństwo musi być miłe, przyznaję.
Ale kiedy ona mówi o jakichś super-wyjazdach nie wiadomo gdzie, ja wspominam swoje wakacje na Ranczu - z bratem, babcią Isią i naszą kuzynką Natalią - i do dziś nie mogę sobie wyobrazić lepszego dzieciństwa.
Moi rodzice nigdy nie dokładali się do tego, czego nie uważali za "ambitne", więc wszelkie komiksy, w tym mangi, musiałam sobie kupować z własnych pieniędzy - kiedyś wyżebranych od babci, czy ze skrzętnie odłożonej tygodniówki, potem (i tu dopiero moje hobby mogło rozwinąć skrzydła) już z własnej wypłaty. Pamiętam, jak uciekłam w kapciach ze szkoły tylko po to, żeby w kiosku na rogu kupić swój pierwszy tomik Dragon Balla. Jak ja siadam i patrzę na moją kolekcję, to czuję rozpierającą mnie dumę - oto kolekcja, którą udało mi się wywalczyć od losu i zatrzymać przy sobie. Wręcz nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie wywalczę sobie od niego ten nieszczęsny, wymarzony domek, siądę w moim pokoju (do którego drzwi koniecznie będą musiały być pomalowane jak drzwi prowadzące do TARDIS, nawet sobie tabliczkę zawieszę, a co!) i rozłożę całą tą kolekcję i chociaż raz w życiu nie będę musiała się niczego wstydzić (ach, ten strach, że tata zaraz wejdzie i znowu pozdziera te "szkaradzieństwa"), z niczym ograniczać (zawsze była ta kwestia powierzchni w pokoju - wszystkim się trzeba dzielić, nie?), zobaczę to wszystko w pełnej krasie i podejrzewam, że pęknę z dumy XD
A ona to wszystko miała od samego początku, bez żadnego wysiłku.
Czy z czegoś takiego można być dumnym? Czy do czegoś takiego można poczuć jakiekolwiek przywiązanie?
Bo jeśli nie - to co to w ogóle za hobby? Na co to komu?

Wszystko to brzmiało dużo lepiej w mojej głowie, kiedy nad tym myślałam w czasie pracy. Pozostaje mi mieć nadzieję, że przekazałam to, co chciałam przekazać XD

wtorek, 28 sierpnia 2012

Re-ewaluacja komputera


Z przeprowadzką wiąże się wiele rzeczy. Formalności, papiery, pakowanie, ogromna strata pieniędzy i jeszcze więcej nerwów. I nawet jak już jest po wszystkim, dowiadujesz się nagle o nowych problemach, takich jak wściekła właścicielka poprzedniego mieszkania, która żąda zwrotu pieniędzy za usunięcie mebli, które po sobie pozostawiłeś.
Może kiedyś faktycznie jej zwrócę tę kasę.
Innym problemem, poza brakiem forsy, mebli, czy jakiegokolwiek wyposażenia kuchni, był brak internetu w nowym mieszkaniu.
W pierwszej chwili spanikowałam - jak ja sobie teraz poradzę? Wszystkie przelewy dokonywałam online, kontakt ze znajomymi miałam tylko przez facebooka, najczęściej włączana ostatnio gra to MMORPG, nawet głupi zakup lodówki, pralki, czy kuchenki najlepiej obecnie jest zrobić przez internet - porównać ceny sklepów z tymi ebayowymi i wybrać najlepsze oferty. Cholera, nawet głupi internet jest do dostania tylko przez internet! Przypominały mi się te wszystkie okazje, kiedy sieć padała u mnie w domu - jak prądu nie było, czy coś siadło z przeciążenia. Siedziałam wtedy przy kompie, nie bardzo wiedząc co z nim zrobić, i po jakimś czasie wyłączałam go, zniechęcona.
Od kiedy komputer stał się dla mnie tylko czymś, co odbiera internet?
Przez kilka pierwszych dni byłam zbyt oszołomiona nowym mieszkaniem (do punktu, w którym byłam przekonana, że zaraz do pokoju wejdzie mi była właścicielka, pytając zniecierpliwionym tonem, kiedy się wreszcie wyniosę - to nic, że wybrany przeze mnie pokój nijak nie przypomina mojego starego, w którym mieszkałam ostatnie półtora roku; to nic, że całe mieszkanie jest teraz moje i nikt nie ma prawa się mi po nim plątać - schiza, że nikt mnie nie chce w miejscu, w którym jestem, tylko dlatego, że tam jestem, utrzymywała się jeszcze jakiś czas), więc, z braku laku (czy raczej internetu) chodziłam na spacery, oglądałam filmy, nieśmiało zrobiłam kilka prób w grach single player, za którymi nigdy nie przepadałam.
I wtedy wolność uderzyła mi do głowy. Bez internetu czułam się, jakbym zrzuciła jakieś ciężkie okowy. Żadnego łażenia bez celu po JM, facebooku, czy forach, tylko po to, by zabić czas. Żadnych "lajków", gier facebookowych wymagających specjalnej troski, oczekiwania na odpowiedź na forum. Żadnych znajomych pytających "co tam?" i "kiedy przyjedziesz?". Uwielbiam moich znajomych i bardzo cenię sobie, że pamiętają o mnie mimo, że jestem w innym kraju. Ale wszystko potrafi spowszednieć.
Internet zaś ma w sobie jakiś narkotyk. Logujesz się, rozmawiasz z ludźmi, zbierasz informacje, i tak dalej, bo tak trzeba, bo zawsze jest coś do roboty, bo tak robią wszyscy, bo taka jest obecnie metoda spędzania wolnego czasu. Ale i on zaczynał być od jakiegoś czasu potwornie, potwornie nudny.
A brak internetu był czymś nowym, a przez to - interesującym. Tylko ja, gry do przejścia, filmy do obejrzenia i całe nowe miasto do zwiedzenia. Nic mnie nigdzie nie trzyma. Z nikim nie jestem umówiona. Żadne smoki na facebooku w żadnym momencie nie będą potrzebowały mojej uwagi.
Bajka.
Nie udało mi się uruchomić paru gier, które miałam ściągnięte jako obraz płyty - nie wiem, czemu, po prostu nie chciały pójść. Prawdopdobnie potrzebuję innego programu do ich odczytania. A więc "CROC", "Sam i Max", "Batman Arkham Asylum" czy "Mass Effect" musiały pójść w odstawkę. Próbowałam grać w stare gry Pegasusa na emulatorze, ale KURDE, ależ one są ciężkie do przejścia. Nie mam pojęcia, jak sobie z tym radziłam jak byłam mała. Pamiętam, jak z bratem stawaliśmy w szranki, kto dalej przejdzie w Contrze zanim chociaż raz zginie. Teraz mam problemy z pokonaniem pierwszej planszy. Czuję sporą dozę szacunku dla młodszej mnie.
Absolutnie uwielbiam "Portal", obie części, drugą bardziej przez wzgląd na sarkazm otaczającej mnie AI. Nie wiem, dla jakiego przedziału wiekowego jest "The Misadventures Of P.B. Winterbottom", ale uśmiałam się z jego prostoty. "Osmos" i "Aquaria" dostają u mnie solidne "e tam". Takie - można włączyć, jak się człowiekowi nudzi. "Limbo" doprowadza mnie do szału, bo jak na grę logiczną strasznie dużo jest w niej zadań na czas. Jak w grze logicznej odkryję, jak coś zrobić, to powinnam być w stanie to zrobić, a nie próbować trzydzieści razy, bo moja postać jest zbyt upośledzona, żeby w porę podskoczyć i czegoś się złapać. Mimo wszystko gra ma u mnie dużego plusa za klimat - scena z dziewczynką zbierającą kwiatki faktycznie mnie zahipnotyzowała na tyle, że nie zauważyłam zagrożenia. "Bastion" jest grą pojebaną i nie w moim stylu, ale bardzo mnie ubawiła i chętnie bym popatrzyła jak ktoś ją przechodzi XD
Wróciłam do tłumaczeń. Sprawiają mi teraz dużo więcej satysfakcji a dzięki temu i przyjemności. Nie jestem pewna, czemu. Tłumaczę na zmianę "Supernatural Investigation Departament" i "Sacrificing Arc". Bardzo przyjemna mieszanka.
Wróciłam do pisania fików.
Spacerowałam w deszczu.
Śpiewałam do UltraStara. (I postanowiłam sobie kupić regularny mikrofon - ten słuchawkowy, który mam, jest żałosny.)
Dużo czytam.
Obejrzałam "Hugo" (takie sobie), Jedyną I Właściwą Trylogię Star Wars, nawet zaczęłam "Falling Skies", ale słabo rozumiem wrzeszczany amerykański. Będę musiała ściągnąć sobie napisy.
I nagle, prawie tydzień po odłączeniu, coś do mnie dotarło. Owszem, kiedyś ludzie sobie świetnie radzili bez internetu. Nie był im on potrzebny do szczęścia, czy do zabicia czasu. Ale mieli rodziny. Wychodzili do przyjaciół. Pielęgnowali ogródek, rabatki, czy co tam jeszcze. Byli socjalni i wiecznie zajęci.
Ja wyrosłam na człowieka (w dużej mierze) pozbawionego tej zdolności. Owszem, robię wokół siebie więcej od kiedy straciłam internet, ale wciąż jestem asocjalna i nie wiem, czy umiem to zmienić. Nie wiem, czy w obecnej dobie internetu człowiek, który tego internetu nie ma, miałby o czym rozmawiać z innymi.
Wiem, że to tylko tydzień, ale... naprawdę tęsknię za rozmową z kimś. Teraz jestem tak bardzo sama jak to tylko możliwe w kraju pełnym ludzi. To niezbyt przyjemne uczucie.
Cieszę się, że w czwartek przyjdą panowie monterzy i przywrócą mnie online.

PS: The cake is a lie T^T Damn you, Gladys...
PS2: Otóż okazało się, że jestem kretynem. Panowie nie przyjdą w czwartek ten, ale za cztery tygodnie. Czeka mnie jeszcze miesiąc bez neta w domu. Ale! Wycwaniłam się. Będę siedzieć w bibliotece. Jest za darmo, póki się ma ze sobą własny komputer. Hurra! Kocham Cię, Idris, moje ty laptopiątko kochane~!

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Hodowla mężczyzny

Nie wiem, czy to gdzieś już było, pewnie tak. Mam to na kompie od lat przynajmniej dziesięciu. Czas wrzucić z powrotem do internetu.



HODOWLA MĘŻCZYZNY



 Pierwszy dzień w domu


Nowy mężczyzna w domu to radość dla kobiety, ale i nowe obowiązki. Nie można zapominać o tym, ze często nie znamy rodowodu, ani nawet poprzedniej właścicielki naszego nowego pupila. Nie wiemy, jak był traktowany i jakie ma nawyki. Na wszelki wypadek nie należy wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, lepiej tez unikać podnoszenia głosu, bo może się skulić, schować za szafę i trzeba będzie włączyć odkurzacz żeby go wypłoszyć. Dlatego już od progu przemawiamy do niego łagodnym, acz stanowczym głosem. Układamy na kanapie, głaszczemy po głowie (ostrożnie, bo może nieprzyzwyczajony) i pozwalamy mu zatrzymać paletko, by czul zapach z poprzedniego domu. Pierwsza noc jest zazwyczaj najtrudniejsza, ponieważ może pochlipywać i piszczeć, ale musimy wykazać się konsekwencją i nie brać go od razu do swojego łóżka, żeby się nie przyzwyczaił.


Złe nawyki

Już po kilku dniach pobytu nowego mężczyzny w domu orientujemy się pobieżnie, jakie ma nawyki. Najczęściej przywiązuje się do miejsca, na którym spędził pierwszą noc, czyli kanapy i tam zalega w pozycji horyzontalnej. Często z pilotem od telewizora w dłoni. Czasem z gazetą, sporadycznie z książką. Ponieważ mało mówi, mogłoby się wydawać, że myśli, ale najczęściej okazuje się, że to tylko złudzenie. Gdy czuje głód, opuszcza legowisko i buszuje po kuchni. Wtedy najlepiej być w domu i szybko zrobić mu coś do jedzenia. W przeciwnym razie w kuchni zastaniemy wypiętrzone grzbiety brudnych naczyń, pod stopami lepkie substancje, a wszystko posypane zgrzytającym cukrem i okruszkami chleba. W lodówce natomiast puste kartony po mleku. W żadnym wypadku nie wolno wtedy bić mężczyzny. Bo ucieknie.


Karmienie

 Karmienie mężczyzny zwykle nie jest zbyt skomplikowane i nawet średnio zdolna kulinarnie kobieta udźwignie ten ciężar, w niektórych przypadkach również i związane z tym koszty. Nie należy się tez stresować opinią mężczyzny na temat smaku podawanych dań, bo i tak żadna z nas nie potrafi gotować tak, jak jego mamusia. Podajemy zatem cokolwiek, byle było ciepłe, ponieważ on i tak nie oderwie oczu
od gazety lub telewizora. Podobno znane są przypadki ze udało się nauczyć mężczyznę, żeby kanapki jadł nad talerzem i nie w łóżku oraz nie podjadał z rondla, ani też nie gryzł całego peta kiełbasy jak barbarzyńca, ale informacje te nie zostały potwierdzone naukowo.
Jedno jest pewne - mężczyzna lubi dostawać jeść regularnie i szybciej się wtedy oswaja.


Pielęgnacja - ubieranie

Pielęgnacja mężczyzny wymaga wielu starań i nieustannego nadzoru. Nikt, kto jeszcze nie hodował w domu mężczyzny, nie zdaje sobie sprawy, jaki obowiązek bierze na swoje barki zarówno w dni robocze jak
 i w święta. Pierwszorzędną sprawą jest skompletowanie nowej garderoby. W przeciwnym wypadku mężczyzna nie porzuci rozciągniętego podkoszulka i wypchanego na kolanach dresu. No, chyba, że się na nim rozpadną ze starości. Potem już tylko trzeba podsuwać mu rano gotowy zestaw do ubrania, prac, czyścic, prasować, przyszywać guziki, zestawiać kolory i chwalić, ze świetnie wygląda. I bywa, że jedynym znakiem uznania ze pielęgnację mężczyzny jest odcisk obcej szminki na jego kołnierzyku.


Pielęgnacja - higiena

Są mężczyźni, którzy boją się wody jak ognia, ale takich na szczęście można wyczuć na odległość. Pozostali uwielbiają się chlapać w łazience godzinami. Co za tym idzie, musisz zaakceptować (bo jeszcze nikt nie wymyślił na to sposobu) permanentnie podniesioną deskę, brudną wannę, zachlapania w promieniu 5 metrów, nie zakręconą pastę, wodę w mydelniczce i zdeptany na podłodze, twój osobisty biały ręczniczek. W skrajnych przypadkach, dzięki wieloletnim wysiłkom, można przyuczyć mężczyznę do obcinania paznokci u nóg. Co prawda zrobi to na podłogę, ale twoje łydki po spędzonej wspólnie nocy nie będą wyglądały jak po walce z bengalskim tygrysem.


Pielęgnacja - kosmetyki

 Zazwyczaj mężczyźni niechętnie używają kosmetyków, ale piankę do golenia i dezodorant podbierają z twojej półki, a do tego bezczelnie pyskują, że ma za bardzo kwiatowy zapach. Często idą dalej i podłączają się również do szamponu i odzywki, pasty i płynu do płukania ust. To jest irytujące, ale jeszcze nie naganne. Niepokoić się trzeba, kiedy ubywa brokatowego pudru, szminki, a zwłaszcza kiedy zauważasz, że ktoś chodził w twojej koronkowej bieliźnie...


Zdrowie

W przypadku mężczyzny nawet najlżejsze przeziębienie lub katar mogą być niebezpieczne i brzemienne w skutki. Nie dla niego oczywiście, tylko dla nas. Wystarczy stan podgorączkowy albo lekkie skaleczenie i mamy w domu rozhisteryzowaną, konającą ofiarę, która wymaga od nas wysoko wyspecjalizowanej opieki medycznej i psychoterapii, oraz zapewnień, że na pewno nie umrze. Nadludzkim wysiłkiem woli i cierpliwości musimy jakoś przeżyć tę erupcję hipochondrii i wyzbyć się jakichkolwiek złudzeń, że gdy my będziemy umierać w malignie na zapalenie płuc, ktoś poda nam szklankę wody. W sytuacji naszej choroby on przyjdzie i zapyta "a co dzisiaj mamy na obiad?".


Ruch

Oprócz wąskiej grupy fascynatów czynnego wypoczynku, mężczyzna, tak jak kot, potrafi przyjemnie przeżyć życie, nie opuszczając zamkniętych pomieszczeń. Nie licząc krótkiego dystansu "do"i "z"samochodu. Będzie się wił jak diabeł pod kropidłem, gdy spróbujemy namówić go na spacer. Gotów jest wtedy nawet wziąć się za jakąś pracę domową i lepiej nie stawać mu w tym na przeszkodzie. Ostatnią deską ratunku, żeby utrzymać jego i siebie w kondycji, jest sprowokowanie aktywności seksualnej. To nam rozwiąże kwestie jogi, aerobiku, gimnastyki artystycznej, hiperwentylacji i drenażu limfatycznego. Sposób domowy - tani i zdrowy.


Mnożenie

Ukoronowaniem wzorowej hodowli jest uzyskanie zdrowego potomstwa. Tu nie można popełnić częstego błędu czekając, aż mężczyzna sam się rozmnoży, ani tez żywić nadziei, ze wzbogacenie hodowli o drugiego
mężczyznę rozwiąże te palącą kwestie. Otóż nie rozwiąże, najwyżej się pozagryzają. A zatem pamiętajmy, że w rozmnażaniu mężczyzny musimy mu pomóc i odegrać w tym kluczową rolę. Jedyne, co mężczyzna powinien samodzielnie mnożyć, to środki na wychowanie potomstwa.


Kontrola

Kiedy nacieszymy się już naszym mężczyzną, a on oswoi się z nami i zacznie ufnie jeść z ręki, możemy zacząć delikatnie wypuszczać go z domu. Najpierw tylko do pracy, potem do mamusi na obiad, a za dobre sprawowanie nawet na piwo z kolegami. Ale trzeba być czujnym. Wprawdzie nie można go przykuć do kaloryfera, ani wszędzie mu towarzyszyć, ale od czego mamy komórki. Jak ma czyste sumienie i kocha, to sam się melduje średnio co godzinę, przynajmniej SMS-em. Martwić się należy, gdy za długo "abonent jest czasowo niedostępny". Wtedy trzeba przykrócić smycz, bo byłoby wielkim marnotrawstwem, gdyby naszego wypielęgnowanego ulubieńca używała jakaś flądra. I to za nasze pieniądze.


Tresura

Prędzej wielbłąda przeprowadzisz przez ucho igielne, niż nauczysz czegoś mężczyznę. Tresura powinna odbywać się w wieku szczenięcym i jeśli została zaniedbana w rodzinnym gnieździe, to nie mamy żadnych
szans, żeby to zmienić. W wypadku braku elementarnych zasad dobrego wychowania, najlepiej po prostu zmienić egzemplarz na inny. Nie usypiać!!! Można przecież oddać w dobre ręce irytującej nas od dawna
koleżanki, zostawić w schronisku wysokogórskim, bądź porzucić w lesie na parkingu.


Czas wolny

Mężczyznę nabywamy w przekonaniu, ze wypełni nam przyjemnościami nasz czas wolny. I tu następuje duże rozczarowanie, gdyż okazuje się, ze w związku z posiadaniem mężczyzny nie mamy już czasu wolnego. Raczej pozostaje nam zorganizować jego czas wolny, żeby nie zgnuśniał do reszty. Niektóre optymistki odnajdują się, oglądając transmisje sportowe, lepiąc samolociki, albo przekopując ogródek jego rodziców. Pesymistki biorą drugi etat, prace zlecone i robią błyskotliwe kariery.


Posłuszeństwo

Mężczyźni nigdy nie słuchają tego, co się do nich mówi. Mają co prawda dwoje uszu, ale jedno z nich służy do wpuszczania naszych słów, drugie natomiast do natychmiastowego ich wypuszczania. Jeśli czasem wydaje się nam, że słuchają naszych wywodów w skupieniu na twarzy, to niechybnie boli ich brzuch, albo muszą niezwłocznie udać się do toalety. Dlatego próby obarczenia ich nawet pozornie prostymi obowiązkami, takimi jak zrobienie podstawowych zakupów, wyrzucenie śmieci lub podlanie kwiatka podczas naszej nieobecności, nie mają najmniejszego sensu i powodują w nas samych niepotrzebną irytacje.


Sztuczki

Jeżeli trafił nam się mężczyzna o wesołym i skorym do zabawy usposobieniu, mamy szanse nauczyć go paru sztuczek, które ułatwią nam nieco życie. Na przykład wracanie do domu na telefoniczne zawołanie, celność przy korzystaniu z toalety, umiejętność wrzucania brudnej bielizny do wnętrza pralki, aportowanie dóbr materialnych, oraz używanie ze zrozumieniem słów "proszę", "przepraszam" i "dziękuję". Ot, taka edukacyjna zabawa. Na efekty trzeba długo czekać, ale nie zaszkodzi spróbować.


Własny kąt

Bardzo ważne, żeby mężczyzna miał w domu swoje miejsce, gdzie mógłby się schować i nie plątać się nam pod nogami. Najlepiej własny pokój z biurkiem pełnym nietykalnych świętości, ryczącym telewizorem, nietykalnych legowiskiem, gdzie mógłby drzemać, udając, że ciężko pracuje. Pamiętajmy, że nie wolno nam tam wchodzić bez potrzeby i bez pukania. Zresztą byłby to duży szok dla naszego poczucia estetyki i porządku. Wkraczamy tam tylko w ostateczności, kiedy zaczyna brzydko pachnieć w mieszkaniu. Najlepiej w skafandrze do utylizacji radioaktywnych odpadów.


Mężczyzna w łóżku

Nieuniknione, że raczej prędzej niż później mężczyzna będzie się wpychał do naszego łózka. Wślizgnie się od ściany, odepchnie łapami i zrzuci nas w nocy na podłogę, a wcześniej ściągnie z nas kołdrę. Jeśli jakimś cudem nie damy się zrzucić, uczepi się nas jak ośmiornica, przygniecie całym ciężarem i będzie chrapał prosto do ucha. Właściwie nie ma na to sposobu, ale pewnym pocieszeniem jest fakt, że mężczyzna wydziela bardzo dużo ciepła i można zaoszczędzić na ogrzewaniu w okresie jesienno-zimowym.


Zabawki

Mężczyzna najbardziej lubi bawić się "w doktora". Niestety, jak we wszystkim, nie zna umiaru, a my nie zawsze mamy ochotę mu w tym towarzyszyć, bo mamy swoją prace i potrzebę przespania choćby sześciu godzin na dobę. Dlatego też, żeby się nie nudził, albo nie szukał innego towarzystwa, trzeba mu pozwolić bawić się jego ulubionymi zabawkami. Nowym samochodem, motorem, kinem domowym, albo monumentalnym sprzętem grającym, w najlepszym wypadku najnowszą komórką z internetem i wodotryskiem. Ważne, żeby się czymś zajął, a my w tym czasie bawimy się w naprawiacza kranów, elektryka, stolarza, kucharkę, zaopatrzeniowca... itd. itp.


Sam w domu

Zdarza się tak, .że musimy pilnie wyjechać na parę dni i zostawić mężczyznę samego w domu. Wtedy zabezpieczamy, co tylko się da. Kwiatki wynosimy do sąsiadów, papugi do przyjaciółki, a oszczędności do banku. Zostawiamy pełną lodówkę i ogarnięte mieszkanie, żeby mu było przyjemnie. Wracając zastajemy kosmiczny bałagan i pustą lodówkę. Oddychamy z ulgą, bo jeśli byłoby posprzątane, to znak, że albo wcale nie spal w domu... albo ktoś mu pomógł zacierać ślady wiarołomstwa.

niedziela, 29 stycznia 2012

Frustracja.

Wkurzam się na coraz większą ilość rzeczy.
Na sąsiada, który bez przerwy puszcza mi głośną muzykę nad głową w środku dnia, kiedy próbuję odespać nocną zmianę. Który bez przerwy się kłóci pod moimi drzwiami ze swoim bratem, klnąc jak szewc. Który wynosząc śmieci marudzi jakby robił wszystkim wielką łaskę. Może i robi.
Na współpracowników, którzy widząc, że nie mam siły czegoś przetachać z miejsca na miejsce stoją w lekkim oddaleniu i się śmieją z moich prób i wygibasów zamiast podejść i pomóc.
Na szefa, którego wyjątkowo bawi fakt, że czuję przed nim spory respekt (koleś jest zwyczajnie straszny) i ochrzania mnie zawsze, kiedy ma okazję. Wyraźnie ma z tego spory ubaw.

Ale przede wszystkim wkurzam się na siebie. Za tę ilość sprzeczności, jaką w sobie noszę.

Lubię podróżować, ale nie znoszę zostawiać wszystkich, wyjeżdżać z Polski i wracać do Anglii.

Nie lubię wyjeżdżać do Anglii, ale uwielbiam patrzeć na krajobraz za oknem, czy na światła oddalającego się portu (jeszcze nigdy nie płynęłam promem przez kanał za dnia). Ostatnim razem płynęliśmy w styczniu i siedziałam na deku bez względu na świszczący mróz, patrząc na miasto, które powoli się oddalało, coraz bardziej przypominając poziomą drogę mleczną, i na mewy, które tańczyły za nami, wyprowadzając nas z portu. Ich akrobacje powietrzne były zwyczajnie hipnotyzujące.

Nie lubię siedzieć w Devon, ale kocham jego spokój, to wszechobecne spowolnienie wszystkiego. Angielski flegmatyzm. Nie dziś, to jutro. Spokojnie, bez obaw. Wszystko będzie dobrze. Kiedyś się to przecież w końcu załatwi. Człowiek rozluźnia się choćby nie chciał.
I te widoki. Devon leży w obrębie parku krajobrazowego, więc jest to pięknie zadbany kawał terenu, pełen pagórków, lasów, z miasteczkami i wsiami leżącymi w dolinach. TexPlastic, fabryka w której obecnie pracuję, stoi na sporym wzniesieniu i jeszcze nie było dnia, w którym idąc do pracy nie obejrzała się w pewnej chwili na rozciągające się poniżej miasteczko. Nie mogę powiedzieć, żebym lubiła je, czy mieszkających w nim ludzi. Ale sam widok regularnie mnie urzeka.
Chciałabym kiedyś zobaczyć ich więcej.

Uważam o sobie, że jestem gnuśna, nieciekawa, warcząca, asocjalna, zbyt dziecinna, zbyt... niemiła, by można mnie było polubić. Ciągle powtarzam, że nie mam znajomych i że dobrze rozumiem ludzi, którzy ode mnie uciekają - wszak sama ich skutecznie przeganiam! Na litość wszystkiego co żyje, Shi mnie dwukrotnie prosiła, żeby kogoś od niej odstraszyć i nawet to umiałam zrobić. No to chyba coś w tym jest, nie?
A tymczasem ilekroć przyjeżdżam do Polski to nagle okazuje się, że wokół mnie jest mnóstwo ludzi, którzy chcą się ze mną spotkać, pogadać, nie tylko po to, żeby zapytać o Anglię, ale by po prostu pobyć w moim towarzystwie. Zupełnie, jakby było w tym coś interesującego. Ja przebywam w swoim towarzystwie cały czas i nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Oni najwyraźniej tak. To... .... ....dziwne.

Siedzę sobie sama w South Molton i przytulając się do misia tłumaczę sobie, że to w porządku, że sobie na to zasłużyłam moją ciężką pracą (patrz: początek poprzedniego akapitu), ale im dłużej rozmawiam ze Szczerym, tym bardziej uświadamiam sobie jedną rzecz - coraz częściej robię autoanalizy. Coraz częściej dostrzegam w sobie wady i się skupiam na nich, zbywając to, co mogłoby być we mnie dobre. Gdybym teraz miała powiedzieć coś dobrego o sobie, to bym całkiem zamilkła. Że umiem opowiadać historie? Nic się wokół mnie nie dzieje. Wszyscy, którzy mogliby być zainteresowani moimi historiami albo są daleko ode mnie albo i tak już słyszeli je wszystkie! Nawet opowiadać już nie mam o czym.
Nie mam o kim myśleć, nie mam z kim rozmawiać. Konkluzje są dwie.
1) Potrzebuję z kimś porozmawiać. Ale jak? O czym? Tyle lat pracowałam nad technikami odrzucania od siebie ludzi jak najdalej, że teraz nie wiem, o czym mogłabym rozmawiać. Jak próbowałam rozmawiać ze Szczerym wczoraj normalnie, nie o jakichś problemach które mogłabym mieć sama ze sobą (kurwa, jak sobie zdałam sprawę, o czym ja temu biedakowi ostatnio ciągle piszę to aż się za głowę złapałam! A tyle razy Babcia Isia mi mówiła - "Nie marudź ludziom na własny temat. Nikt tak naprawdę nie chce tego słuchać. Świat jest wielki i ciekawy, rozmawiaj o wszystkim. Byle nie o sobie. To nudne." - jak mogłam zapomnieć? Ileż ja mu trułam... argh...), to rozmowa się ciągle cięła. To chore. A jak zaczynam się zastanawiać, jak się właściwie normalnie rozmawia, to w mojej głowie jest jedna, wielka, cholera pustka. Czy są na ten temat jakieś poradniki?
2) Potrzebuję człowieka. Psiakrew. Po prostu. Trzeba stanąć twarzą w twarz z tym problemem. Tyle lat wmawiałam sobie, że jestem silna i nikogo nie potrzebuję. Bujda na resorach. Potrzebuję kogoś jak diabli. Im dłużej siedzę sama tym bardziej zdaję sobie z tego sprawę. Nie chodzi mi o... bo ja wiem, chłopaka, kochanka, dziewczynę, czy co tam. Chodzi mi o człowieka, którym mogłabym się zająć. Z którym mogłabym podyskutować. Któremu mogłabym spontanicznie pomarudzić i usłyszeć jakiś komentarz, choćby to miało być "zamknij się, pierdolisz". Z którym mogłabym się pokłócić, albo posłać go do sklepu po coś przeciwbólowego. Któremu mogłabym dawać prezenty. Którego można by od czasu do czasu przytulić. Żeby nie było - mój miś jest zajebisty. Ma muszkę i w ogóle. Ale nawet Garfield to zauważył - misie niespecjalnie się przytulają...
No. Powiedziałam to. No. Przynajmniej napisałam.

Teraz ta ciężka część. Co z tym kurwa zrobić?
O tyle dobrze, że na tego bloga praktycznie nikt nie wchodzi. Mogę sobie to wrzucić, poczuć się lepiej, a i tak nikt tego nie przeczyta. Są tu dwa postanowienia. Muszę o nich pamiętać. Muszę nad nimi pomyśleć.
Pozostaje mieć nadzieję, że coś z nich wyjdzie...

piątek, 13 stycznia 2012

poniedziałek, 19 grudnia 2011

piątek, 16 grudnia 2011

Coś miłego

Jestem chomikiem. Ten tekst leży u mnie na kompie od czasów, kiedy całe moje surfowanie po necie ograniczało się do wymiany mailami. Mam wrażenie, że mimo upływu lat wciąż jest aktualny.